niedziela, 18 listopada 2012

Rozdział 1: "Obiecaj"

         Na gałęzi drzewa siedziała para dzieci. Ich bose stopy wisiały parę metrów nad ziemią. Dziewczynka miała rude, falowane włosy i drobną twarz upstrzoną piegami. Nosiła żółtą sukienkę za kolana, która była brudna od ziemi i trawy. Obok niej siedział chłopiec o kędzierzawych, blond włosach i jasnych oczach. Miał na sobie szarą koszulkę i wytarte, brązowe spodnie. Uśmiechał się zbójecko do swojej przyjaciółki.
- Ej, Cass - dziewczynka zawsze nazywała chłopca używając skrótu jego imienia, którego pełna wersja brzmiała Cassmere. Tak samo on zwracając się do niej używał skrótu Lin, choć pełne imię dziewczynki brzmiało Linette. Był to ich prywatny pakt.
- Co?
- Pokaż mi jakąś nową sztuczkę - uśmiechnęła się zawijając włosy za ucho.
Cass odwzajemnił jej uśmiech i rozejrzał się wokół siebie. Sięgnął ręką i zerwał jeden z listków z gałęzi, którą miał akurat obok siebie. Ukrył go w dłoniach i znieruchomiał na moment z półprzymkniętymi oczami. Lin obserwowała go ciekawie. Po chwili chłopiec westchnął ciężko i rozłożył dłonie. Spomiędzy jego palców wyleciała zielona ważka. Jej skrzydełka migotały w promieniach słońca. Zatoczyła koło nad głowami dzieci i poleciała gdzieś wysoko.
- Super! - ucieszyła się Linette - Nigdy nie znudzą mi się te twoje czary! Nauczysz mnie kiedyś tego?
- Tak, mówiłem już, że tak - Cass zmarszczył swoje jasne brwi - Ale na razie nie mogę. Jutro wyjeżdżamy z wioski.
 Lin, w odpowiedzi, odwróciła głowę w jego stronę i wpatrywała się w niego swoimi piwnymi oczami.
- Gdzie?
- Tata ma jakąś ważną sprawę i wyruszam razem z nim. Nie chce mnie zostawić tu samego.
- Jak to samego? Ja tu jestem! I moja mama! - oburzyła się Lin.
- No tak, ale wiesz... nie ma tu nikogo z mojej rodziny - odpowiedział Cass podkreślając wyraźnie ostatnie słowo - Nie wiem ile to potrwa, ani co będziemy robić... mam nadzieję, że będzie fajnie. Ale będę tęsknił za wioską.
- I za mną?
- Pewnie! Ale wiesz co? Wrócę do ciebie.
- Obiecaj - poprosiła smutno Lin - obiecaj, że wrócisz jak tylko będziesz mógł.
- Obiecuję - odparł Cass robiąc swojej przyjaciółce pstryczka w nos. Dziewczynka odchyliła głowę śmiejąc się.
- Może nawet się przydam tacie, przecież jestem dobrym magikiem - rozmyślał Cassmere.
- Jesteś najlepszy!
- Pewnie! - odparł chłopiec i zasępił się trochę - Tata bierze konia i ruszamy jutro rano. Nie będzie żadnego balu pożegnalnego, tato nie chce, żeby nasz wyjazd był roztrząsany.
- To jakaś tajna misja? - zaciekawiła się Lin.
Cass tylko pokiwał głową i, wpatrzony w trawę pod nimi, powiedział cicho: Będę tęsknić.
         Lin nie zdawała sobie sprawy z bólu spowodowanego utratą przyjaciela aż do następnego ranka. Sama nie wiedziała, jak to się stało, ale zaspała. Kiedy słońce powoli wynurzało się na horyzoncie oświetlając nieśmiało kamienne domki, Lin wybiegła na zewnątrz w piżamie i z rozwianymi włosami. Cass siedział już na szarym koniu razem ze swoim tatą, poważnym, wysokim mężczyzną z blond brodą. Byli gotowi do drogi. Nie było czasu na długie pożegnania.
- Pamiętaj o swojej obietnicy! - krzyknęła Lin odgarniając swoje włosy z twarzy. Cass uśmiechnął się i pokiwał głową. Pewnie obejmował szyję konia i patrzył hardo na swoją przyjaciółkę.
- Pozdrów ode mnie swoją mamę, Linette! Żyjcie w zdrowiu! - zagrzmiał ojciec chłopca swoim codziennym, niskim i poważnym głosem. Przycisnął pięty do boków konia, a ten zarżał i pogalopował w kierunku lasu.


         Wioska, nazywana przez mieszkańców Zieliskiem, należała do niewielkiej grupy tych spokojnych i przyjaznych, wręcz utopijnych wiosek pozbawionych murów i zbędnych udogodnień. Mieszkańcy utrzymywali się z handlu wymiennego warzyw, ryb, skór. Od czasu, kiedy liczba demonów w lasach drastycznie zmalała, życie we wiosce dodatkowo się poprawiło. Ludzie przestali obawiać się ataku demonów na ich niskie, kamienne chatki, których ściany z biegiem lat zapadły się nieco w ziemię i obrosły z zewnątrz mchem. Klimat w tej okolicy był ciepły, powietrze suche, więc ludzie nie musieli nadmiernie martwić się zawilgotniałą, drewnianą podłogą; wnętrze kamiennych domków zawsze dawało przyjemny chłód i cień. Na każdą rodzinę przypadał jeden wychodek znajdujący się za domem. Wszystkie ścieżki były wydeptane, ciągnęły się wśród trawy i ogródków. Od północy Zieliska rósł las, a na południu rozciągała się polana przecinana strumykiem.
          Linette nigdy nie zapuszczała się dalej niż na dwa kilometry po za wioskę. Trochę bała się tej nieznanej reszty świata, ponadto nie była typem niespokojnej, ciekawskiej duszy. Odpowiadało jej życie w wiosce aż do końca jej dni. Brakowało jej jednak tego, z kim chciałaby to życie dzielić. Ze względu na jej dosyć nietypową urodę i kolor włosów, paru jej sąsiadów zwracało na nią uwagę, jednak generalnie nikt nie miał w Zielisku dużego wyboru kandydatów na męża lub kandydatek na żonę. W dodatku Lin nie chciała myśleć o tym, że mogłaby być z kimś innym niż z Cassmerem. Już jako dziecko była do niego niesamowicie przywiązana, a jego wyjazd wcale tego nie zmienił. Dobrze sobie dawała radę z tęsknotą, jednak nigdy nie zapomniała o swoim przyjacielu. Minęło pięć lat, potem następne pięć i jeszcze dwa, a Lin podczas spełniania codziennych obowiązków zastanawiała się cicho nad tym, czy Cass w ogóle żyje. A jeśli żyje, to co teraz robi? Nigdy nie płakała, nie martwiła się, a jedynie rozmyślała. Nie ode mnie zależy to, czy wróci czy nie. Być może takie tymczasowe rozwiązanie problemu było dla niej bezpieczniejsze.
     
         To był kolejny, zwykły, słoneczny dzień nie różniący się niczym od innych. Matka siedziała w jedynej izbie ich domu i segregowała warzywa w koszu na te, które można zjeść i na te, które trzeba będzie rzucić ptakom. Była bardzo szczupła. Robocza, szara sukienka, którą miała na sobie, wyglądała na stanowczo za dużą, a podwinięte rękawy co chwilę opadały na jej brudne dłonie.
- Pomóc ci? - spytała Lin stojąc przy oknie i upinając swoje długie włosy w luźny kok z tyłu głowy.
- Nie - matka  uśmiechnęła się i odgarnęła z oczu kilka ciemnych kosmyków - Idź i zobacz, czy jakichś nie przeoczyłam.
Lin kiwnęła głową i otarła ręce o swój fartuch w drobne, różowe kwiatki, prawie całkowicie zakrywający jej   lawendową sukienkę z bufkami. Omiotła wzrokiem izbę z dwoma drewnianymi łóżkami, stołem, trzema krzesłami i regałem przykrytym schludnie poukładanymi tkaninami, czekającymi na wymienienie ich na parę ryb. Wzięła mały, pleciony koszyk stojący przy jednym z łóżek i wyszła z chłodnego domu na dwór, gdzie słońce znajdowało się już wysoko na bezchmurnym niebie.
          Wydeptana dróżka wijąca się między luźno rozrzuconymi domkami wiodła ku ogródkowi. Po drodze Lin spotkała Naoh, niską, pulchną staruszkę, która szyła stroje dla wszystkich mieszkańców. Wymieniły uśmiechy i minęły się obok krzaków uginających się pod ciężarem poziomek. Lin znalazła się w ogródku warzywnym, który był trochę większy od powierzchni jej domu, otoczony niskim drewnianym płotkiem. Dziewczyna kucnęła i zaczęła sprawdzać metr po metrze Czy mama nie przeoczyła żadnego warzywa. Wyciągnęła z ziemi dwie ciemnogranatowe bulwy i schowała do koszyka.
           W pobliżu rozległo się rżenie konia i podniesione głosy ludzi. Zaciekawiona Lin wyszła z ogródka na drogę. W jej kierunku jechał na czarnym koniu młody mężczyzna, na oko w jej wieku. Rozglądał się z radością wokół siebie, a ludzie, którzy byli akurat w pobliżu, wołali coś do niego lub tylko patrzyli zaskoczeni. Chłopak machał im ręką i uśmiechał się, lecz kiedy zobaczył Lin, przestał zwracać na nich uwagę.
Cass? Serce Lin załomotało tak, jak jeszcze nigdy.
- Cass! - krzyknęła robiąc krok wprzód. Nie mogła uwierzyć własnym oczom, czuła, jak jej dłonie drżą a nogi uginają się pod nią. Wydawało się jej, że śni.
Chłopak zeskoczył lekko z konia. Był o głowę wyższy od niej, ubrany w długi, ciemnobrązowy płaszcz i dopasowane spodnie z miękkiego materiału i koszulę z klamrami. Jego blond włosy były trochę dłuższe, niektóre kosmyki sięgały mu do ramion. Jego jasne oczy błyszczały.
- Lin, nic nie urosłaś! - powiedział patrząc na nią z góry, jego spojrzenie jednak było miękkie, twarz spokojna.
- Poczekaj, jeszcze cię przerosnę - odpowiedziała Linette i rzuciła mu się na szyję. Tak bardzo stęskniła się za jego bliskością, lecz teraz był znacznie wyższy i szerszy, trudniej było jej go objąć. Ile to lat się nie widzieliśmy? Zamknęła oczy, objął ją.
- Pachniesz bulwami - zaśmiał się.
- Ktoś w tej wiosce musi się zająć brudną robotą - odpowiedziała, puszczając go. Wygładziła dłońmi swój fartuch, po czym nieco zmieszana założyła za ucho niesforne, rude kosmyki, które wypadły z koka. Cass rozejrzał się wodząc wzrokiem po paru zebranych wokoło mieszkańcach.
- Umieram z głodu, chodźmy gdzieś usiąść i zjeść - zaproponował klepiąc konia w zad.
- Hej, przepraszam, czy ktoś mógłby się zająć moim koniem? Płacę biżuterią! - krzyknął za siebie.
Natychmiast podbiegła jedna z gospodyń w średnim wieku, Ella, matka trójki dzieci. Uśmiechnęła się i złapała konia za siodło.
- Dziękuję, najem się i przyjdę z zapłatą - Cass uśmiechnął się promiennie w odpowiedzi.
Ruszył za Lin w kierunku jej domu.
- "Płacę biżuterią"? - Lin uniosła brwi - Chyba masz mi dużo do opowiadania.
- Pewnie! Trochę się działo. Ale najpierw muszę coś zjeść.
Weszli do domu, w którym matka Lin kończyła właśnie sortowanie warzyw. Ucieszyła się na widok Cassa, wstała i podeszła.
- Niemożliwe, że to ty! Ale duży chłop z ciebie! - śmiała się.
Cassmere ukłonił się lekko.
- Wróciłem, dzień dobry!
Lin, trochę niezdarnie, zdjęła z siebie swój fartuch zostając w lawendowej sukience, po czym zabrała z drewnianego pojemnika na stole chleb i kawałek suszonego mięsa. Ułożyła je na kamiennym, polerowanym talerzyku i uśmiechając się przelotnie do mamy dała znać Cassowi, aby wyszedł za nią. Matka nie zdążyła o nic się spytać młodego mężczyzny, ale wiedziała, że Lin jest dla niego ważniejsza, w końcu są przyjaciółmi. Pokręciła tylko głową i z westchnieniem usiadła znowu na krześle.

         Siedzieli na kamiennej ławce za domem opierając się plecami o jego zimne ściany. Cass kończył jeść. Lin patrzyła z zadowoleniem, jak ten gryzie i przełyka. Sprawiało jej to radość, czuła też spokój. Nie mogła powstrzymać szczerego uśmiechu, który pchał się jej na usta.
- Dotrzymałeś obietnicy - powiedziała tonem, jakim matka chwali swoje dziecko.
- Pewnie! Przepraszam, że tyle mi to zajęło, trochę się działo. Mam dobrą i złą wiadomość, którą chcesz usłyszeć najpierw?
- Złą - odpowiedziała bez namysłu Lin przełykając ślinę.
- Mój ojciec nie żyje.
Spodziewałam się tego.
- Wtedy, jak z nim wyjechałem, mój ojciec pomagał swojemu przyjacielowi w bitwie. Ten facet nazywa się Sammuel i jest właścicielem miasteczka. Miał problemy z innym, wpływowym typem, wiesz, taka mała wojna. Podczas niej mój ojciec zginął i było blisko, żebym i ja  podzielił jego los. Sammuel uratował mnie w ostatniej chwili, a potem przyjął mnie do swojego domu i się mną zajął - mówił Cass gestykulując rękoma - Jestem teraz jego dłużnikiem. Do końca życia.
Lin, z poważną miną, powoli skinęła głową, na znak, że rozumie. Odczekała chwilę i spytała niepewnie:
- A jaka jest dobra wiadomość? Oprócz tego, że przeżyłeś i jesteś cały i zdrowy.
- Żenię się.

2 komentarze:

  1. Wreszcie zaczęłaś nowe opowiadanie <3 Ciekawie się zapowiada ^^ szczególnie końcówka :D coś mi się zdaje że będzie wojna o faceta :D

    OdpowiedzUsuń