poniedziałek, 14 stycznia 2013

Rozdział 6: Nieznajomy

           Ognistowłosa odetchnęła głęboko i wstała, zarzuciła sobie swoją torbę na ramię i na palcach podeszła do wyjścia. Może to pułapka? Może to ten drugi, ten, co mnie uderzył. Zostawił drzwi otarte specjalnie, żebym... Ostrożnie wychyliła głowę za próg. Przed nią rozciągał się korytarz, po którego obu stronach znajdowały się dwie dziury w ścianach, pozostałości po drzwiach, które musiały tam kiedyś być. Zarówno korytarz jak i pomieszczenia były kamienne, wyglądały na stare i opuszczone. Po podłodze walały się jakieś szmaty, trochę liści i ogryzione z mięsa kości drobnych zwierząt. W pomieszczeniu po przeciwległej stronie Lin dostrzegła drewniany stół w niezłym stanie i trzy krzesła, z których jedno miało połamane nogi i leżało porzucone pod niemal rozpadającą się ścianą. Nigdzie nie było widać porywaczy, więc Lin ostrożnie wyszła na korytarz i rozejrzała się za wyjściem z tej nieprzyjaznej chaty. Wybrała pokój na lewo. Gdy do niego wchodziła, poślizgnęła się na czymś. Liść? Krew. Trochę krwi rozbryzganej na progu.
          Lin wyciągnęła szyję i w głębi pokoju, skąpanym w świetle zachodzącego za małym oknem słońca, dostrzegła jednego ze swoich oprawców. Siedział bezwiednie pod ścianą ze spuszczoną głową, koszula na jego piersi była brudna od krwi. Dziewczyna cofnęła się szybko, wybrała korytarz, który po dwóch metrach skręcał ostro w prawo. Pobiegła tamtędy, zaciskając ze strachu pięści. Gdzieś tutaj musi być wyjście. Na zakręcie zderzyła się z kimś. Uderzyła czołem w brodę mężczyzny. Oszołomiona cofnęła sie o krok. Stał przed nią właściciel czarnych, ciężkich buciorów. Pomasował sobie szczękę i ze zdziwieniem zmierzył ją wzrokiem. Na ramieniu miał wielki wór, pełny tamtego jedzenia ze spiżarni. 
- No proszę - powiedział, i, nim Lin się zorientowała, chwycił ją w pół i przełożył sobie przez lewy bark. - Dobrze, że taka lekka jesteś.
Zdezorientowana Lin po chwili zdała sobie sprawę, że od jednego porywacza (a właściwie dwóch), dostała się do kolejnego. Wisiała głową w dół, mając na widoku jedynie tył czarnych butów i męski tyłek w burych spodniach. Zaczęła się szarpać i bić mężczyznę po plecach pięściami, twarz zasłaniały jej rude włosy.
- Puszczaj!
- Ej, ej, spokojnie - mężczyzna potrząsnął nią lekko, mówił cicho i spokojnie - zaraz się ockną, uspokój się. Idziemy.
         Kiedy szedł korytarzem, Lin podniosła głowę, na tyle na ile mogła, i zobaczyła drugiego bliźniaka, tego z okropnymi zębami. Leżał na podłodze i miał rozciętą skroń, z której wolno sączyła się krew. Znowu zaczęła się szarpać, ale nic jej to nie dało; ten, który ją niósł, był bardzo silny i wytrzymały. Wyglądało na to, że miał też sporo cierpliwości.
         Na dworze panował już półmrok, słońce żegnało się ze światem, a na niebo wschodziły dwa księżyce. Mężczyzna odszedł kawałek od głównego wejścia i z westchnieniem odstawił Lin na ziemię, jakby odkładał zabawkę. Miała okazję bliżej mu się przyjrzeć. Był wyższy o głowę i bardzo potężnie zbudowany, miał krótkie, ciemne włosy i szaro niebieskie, spokojne oczy. Jego biała koszula była trochę brudna i podarta, zwłaszcza prawy rękaw był w strzępach. Miał na nią założoną rozpiętą, skórzaną kamizelkę z kapturem. Przy pasku od spodni Lin zauważyła pochwę ze sztyletem w środku. Mężczyzna położył swój worek na ziemi i zaczął wpatrywać się w nieznajomą.
- Nie usłyszę żadnego podziękowania? - zapytał lekko.
Lin podniosła wzrok.
- Uratowałem cię. No... przynajmniej ci pomogłem.
- Jestem wolna?
Tamten zaśmiał się perliście.
- A jak myślisz? - wyciągnął do niej rękę - Jestem Bran.
- Linette - dziewczyna zamiast podać mu dłoń poprawiła nią sobie włosy i rozejrzała się dookoła - Dziękuję za pomoc, muszę już iść.
Wokół nich był gęsty las, który stawał się coraz ciemniejszy. Muszę jakoś dogonić Cassa. Albo...
- Dokąd? Z tego co widzę jesteś sama. I chyba przedtem też byłaś, skoro takich dwóch nieudaczników zdołało cię złapać. Domyślam się, że.... siedziałaś w spiżarni? Cicho jak myszka.
Lin pokiwała głową dalej nerwowo się rozglądając.
- Niedługo się ockną, więc lepiej stąd chodźmy - Bran zarzucił sobie wór na ramię i spojrzał znacząco na rudą - Chyba że wolisz, żebym cię tu zostawił samą w lesie, przy nadchodzącej nocy.
Nie powinnam mu ufać. Ale co mam zrobić? Nie wiem gdzie jestem, być może to zupełnie inna część lasu niż ta, gdzie pojechał Cass. Więc muszę się jakoś dostać do tamtego miasteczka, do Samuela, on tam będzie...
- Weź też pod uwagę to - Bran wskazał palcem na ciężkie, czarne chmury sunące wolno ze wschodu.
Lin dalej stała w miejscu, jak wmurowana, w zamyśleniu wpatrując się w najbliższe drzewa.
- Jak sobie chcesz...
- Czekaj, dlaczego miałabym ci zaufać?
- A masz jakąś lepszą opcję? Ej, przecież cię stamtąd wyciągnąłem...
- Sama też bym wyszła, umiem chodzić.
- Lubisz się droczyć, co? Chodź, trzeba rozłożyć namiot, zanim zacznie padać.
         Oddalili się od starej, kamiennej chaty o jakiś kilometr, kiedy z nieba spadły pierwsze krople. "Namiotem" okazała się duża, śliska płachta zawieszona między gałęziami. Było pod nią wystarczająco miejsca, aby oboje się tam zmieścili. Lin starała się nie być jednak za blisko Brana. Nie wydawał się być złym człowiekiem, ale ona nie chciała okazać się naiwna. I jest jeszcze jedna rzecz, która mnie tu niepokoi...
- Nie masz domu? I jedzenia też nie? Okradłeś ich.
- Aleś ty miła... Tak, nie mam domu, jedzenia też nie wiele. Ale okradłem złodziei, to chyba nie jest zbrodnia, nie? W lasach kryje się dużo takich cwaniaków jak oni, jakoś sobie muszę z nimi radzić - odparł nieco naburmuszony Bran krojąc swoim sztyletem pieczywo. Najlepszy sposób radzenia sobie z nimi to włamanie i walka? Na ile się od nich różnisz?
- Zresztą nie muszę ci się tłumaczyć z tego, co robię. I tak nie zrozumiesz, bo nie jesteś w mojej sytuacji. - Podał Lin kromkę chleba.
        Lunęło. Las napełnił się bardzo głośnym szumem, deszcz był gęsty, krople dudniły uderzając o zawieszoną płachtę. Niebo było już całkiem ciemne, zniknęły z niego gwiazdy i księżyce, wokoło panowała ciemność wypełniona zapachem mokrych roślin. Lin wpatrywała się w cienie drzew i z apetytem jadła chleb i suszone mięso. Jej żołądek nareszcie upomniał się o zaspokojenie swoich potrzeb.
        Zerknęła ukradkiem na Brana. Siedział z łokciami opartymi na kolanach i smętnie patrząc w dal wolno przeżuwał jedzenie. Zdawało się, że tak właśnie wygląda jego życie, jego codzienność - siedzi samotnie pośród drzew, nie ma obowiązków, nie ma dokąd iść, żyje z dnia na dzień dbając tylko o siebie. Lin zrobiło się go trochę żal, jednak jakaś jej część szepnęła: Dopiero go co poznałaś. Za wcześnie, aby go oceniać, miej się cały czas na baczności.

1 komentarz:

  1. Robi się coraz ciekawiej ^^ zastanawiam się kim się okaże ten koleś xD

    OdpowiedzUsuń