czwartek, 7 lutego 2013

Rozdział 8: Z dala od domu

- To tylko wilki - szeptał Bran - Nie uciekaj. Co by się nie działo, nie uciekaj. Bo jak zaczniesz, to wszystkie się na ciebie rzucą. Rozumiesz?
Lin nerwowo pokiwała głową. Stała sztywno, czuła dziki puls w całym swoim ciele. Instynkt podpowiadał jej, aby brać nogi za pas, ale rozum radził, by posłuchać Brana, który ze sztyletem w dłoni kiwał się lekko na stopach mierząc wzrokiem zbliżające się wilki.
- Weź ten patyk, ten co leży pod twoimi nogami. Wyjmij z mojej kieszeni czerwiaki i rozpal ogień.
Wiatr szumiał lekko w koronach starych drzew, gdy Lin podniosła patyk długości swojej ręki i sięgnęła do kieszeni spodni Brana. Wyciągnęła z niej magiczne krzemienie - dwa czerwone kamyki o chropowatej strukturze. Uderzyła nimi o siebie tuż przy patyku, który trzymała między kolanami. Jego koniec zajął się ogniem. Jeden z wilków zawarczał z niezadowoleniem.
         Bran kiwnął porozumiewawczo głową i Lin rzuciła płonącą gałązkę przed siebie, w stronę zwierząt. Trawa, choć lekko wilgotna, zaczęła zajmować się ogniem, tworząc pewnego rodzaju barierę.
- Jesteś pewny, że to bezpieczne?
- Nie.
Cały las może spłonąć.
- Nie przejmuj się, deszcz kiedyś w końcu będzie musiał spaść.
Jeden z wilków, warcząc, przeskoczył przez powoli wzrastającą falę ognia. Kiedy znalazł się przy nogach Brana, ten w mgnieniu oka cofnął prawą nogę w tył, pochylił się nieznacznie i wbił swój sztylet w żuchwę wilka, trąc dłonią o jego wyszczerzone kły. Zwierzę zakrztusiło się własną krwią i po dwóch krokach w tył padło na płonącą trawę. Jego futro zaczęło palić się i dymić, wydzielając niezbyt przyjemny zapach.
        Lin obejrzała się za siebie, nie chciała, aby jakiś wilk skoczył na nią z tyłu. W tym czasie ogień rozprzestrzeniał się, pochłaniając kolejne kępy traw. Bran zaczął się wycofywać, dając znak Lin, aby zrobiła to samo. Obserwując wilki, stawiali ostrożne kroki do tyłu, w dół zbocza. To był zły pomysł. W momencie, kiedy Lin o tym pomyślała, zahaczyła stopą o jakiś kamień i zachwiała się. Upadła do tyłu koziołkując w dół pagórka. Przeturlała się parę metrów, boleśnie obijając sobie plecy, zdołała zatrzymać się wbijając palce w ziemię. Bran dogonił ją, podtrzymując swoją torbę, która podskakiwała mu na ramieniu w rytmie kroków.
- Jesteś cała? - Pomógł jej wstać.
Lin odgarnęła z twarzy rude kosmyki i pokiwała głową. Patrzyli teraz w górę, na płonące wzgórze. Ogień, sycząc, zaczął wspinać się mozolnie po jednym z drzew. Lin patrzyła na to ze smutkiem. Coś wskoczyło jej na plecy, wbijając ostre pazury w jej ramiona. Upadła i obróciła się szybko, zwalając z siebie wilka, który od razu wskoczył na nią ponownie. Gdy już miał zatopić w niej zęby, Bran z furią kopnął go w głowę swoim ciężkim butem. Zamroczone zwierzę przewróciło się na bok i, nim zdołało wstać, jego głowa była już przebita sztyletem.
         Ciemnoszare, długie futro wilka było poruszane przez wiatr.  Lin patrzyła na nie z żałością. Przypomniało jej się, że matka opowiadała jej kiedyś, iż w dawnych czasach wilki były jednymi z najbardziej majestatycznych i inteligentnych zwierząt, szanowanych i cennych; były wielkie i potężne. Ten nie jest jednym z tamtych.
         Czuła silny ból. Jej ubranie i skóra na plecach i rękach były przeorane przez długie, ostre pazury, z ran sączyła się krew. Łzy same cisnęły się do oczu.
- Ej, do wesela się zagoi, nie rycz - szepnął Bran i po raz drugi pomógł jej wstać. Wspierała się na jego silnych rękach. Obróciła się tyłem, aby w blasku księżyca mógł ocenić stan obrażeń. Wyjął ze swojego wora jakąś szmatkę i nasączył ją wodą ze skórzanej butelki, a następnie przetarł nią rany. Lin oddychała powoli i głęboko, cała drżała.
- Masz szczęście, ukradłem trochę bandaży.
- Chwila... zgubiłam moją torbę - przypomniała sobie Lin, i, walcząc z bólem, podeszła do miejsca, w którym przedtem zatrzymała się po sturlaniu ze wzgórza. Znalazła swój bagaż i drżącymi rękami założyła go sobie na ramię. Bran patrzył na nią ze zdziwieniem.
- Zanim zabandażuję ci rany, trzeba by je jakoś odkazić. Przynajmniej w wodzie.
          Zdawało się, że ogień w górze tracił na sile. Noc jednak jeszcze nie zdążyła się nawet porządnie zacząć, do świtu zostało sporo czasu. Linette była obolała i bardzo zmęczona. Bran przygotował jej posłanie paręnaście metrów dalej. Kiedy się na nim położyła, na brzuchu, przed zaśnięciem zdążyła jeszcze powiedzieć:
- Zgubiłam twoje czerwiaki, wtedy, jak sturlałam się z górki. Przepraszam.
- Trudno - odparł Bran - Nie martw się tym i śpij. Ja będę uważał na wilki.

         Tym, co obudziło Lin w rześki, ciepły poranek, był palący ból. Inny, niż w nocy. Ten sprawiał wrażenie siedzieć głębiej, pod skórą, palić żywym ogniem. Z trudem podniosła się i rozejrzała wokoło. Była przykryta kocem, leżała na mchu przy jakimś krzewie pokrytym pomarańczowymi kwiatkami, obok leżała jej torba, nigdzie jednak nie była Brana, ani nawet jego bagażu.
          Lin usiadła i zdała sobie sprawę, że jest na dodatek bardzo głodna. A drogi do Khanslar jakoś wcale nie ubywało. Powinni być w drodze, tymczasem robią za dużo przystanków. Nie tak to miało wyglądać.
- Ej, mam wodę! - Bran szedł w jej stronę z dwoma pełnymi bukłakami. Uśmiechnął się do Lin, a ona, z ulgą, odpowiedziała mu tym samym. Chwila dłużej, a zaczęłaby się martwić, że zostawił ją na pastwę losu.
- Musisz się rozebrać, żebym mógł ci obmyć i zabandażować plecy. Bez nerwów, nie będę podglądał.
Lin, ociągając się, stanęła tyłem i, z jękiem, zdjęła z siebie podziurawioną bluzkę. Czuła się niezręcznie, ale Bran załatwił sprawę szybko i sprawnie. Zajął się jej plecami i rękami, pod bandaże włożył też jakieś długie liście o przyjemnym, świeżym zapachu.
- Nie jest źle, zagoi się raz-dwa - Bran poklepał dziewczynę po ramieniu.
Spakowali się i ruszyli. Po drodze Lin jadła pieczywo, aby uspokoić burczenie w brzuchu.
- Daleko jeszcze do Khanslar?
- Przy dobrym wietrze jutro tam dojdziemy. A jak tam twój plan? Pani Szpieg?
- Dobrze. Postaram się, żeby mnie zatrudnili w domu właściciela miasteczka - odpowiedziała ognistowłosa wgryzając się w suchą skórkę.
Bran pokiwał głową z aprobatą.
           Szli niestrudzenie cały dzień. Lin myślała o swojej matce i Zielisku. Zdawały się minąć tygodnie, od kiedy opuściła swoją wioskę. Tęskniła za starym, spokojnym życiem. Nigdy nie była typem, którego ciągnęłoby w świat, ceniła sobie melancholię. Chcę wrócić i wrócę, ale z Cassem. Wrócimy razem. Mama będzie wściekła za ten mój przekręt, ale wybaczy mi, jak zobaczy, że jestem cała i zdrowa. Cass zostanie w Zielisku, a Runa... To nie było takie proste, jak mogłoby się wydawać. W tym momencie to Runa zdawała się być głównym problemem, największą przeszkodą. A najgorsze było to, że Lin nie mogła tej przeszkody usunąć sama. Mógł to zrobić tylko Cassmere. Gdyby zechciał. A jeśli nie zechce?
          Zaczęli wspinać się na spore, piaszczyste wzgórze, po paru minutach byli na jego szczycie i mieli doskonały widok na teren. Wielkie połacie lasów. W oddali dało się dostrzec miejsce, gdzie zamiast drzew, z ziemi wyrastały domy. Było to ciągle bardzo daleko, ale w zasięgu wzroku, co było mimo wszystko pocieszające.
- Masz swoje Khanslar - uśmiechnął się Bran.
       Lin spojrzała za siebie, wiatr targał jej rude włosy; ledwo trzymały się w koczku, który zrobiła parę dni temu. Miała cichutką nadzieję, że zdoła zobaczyć znajomą polanę, kamienne chaty. Niestety jednak nie dostrzegła Zieliska i to uświadomiło jej, że pierwszy raz w życiu tak się oddaliła od domu, i że nie ma już dla niej powrotu. Musi dokończyć to, co zaczęła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz