sobota, 5 stycznia 2013

Rozdział 5: Warto czekać?

          Cass wytarł swój krótki miecz o krawędź płaszcza. Odgarnął z oczu blond kosmyki. Zaklęcie, którego użył, skumulowało dużą masę powietrza, a następnie wybuchło nim. Jego siła była wystarczająca, aby przestraszyć ptaki, a parę z nich rzucić na drzewa, na których połamały sobie skrzydła i kręgosłupy. Ich opierzone ciała leżały wokoło; na ziemię spadło ostatnie, samotne, czarne pióro. Cass przywołał jednego z towarzyszy ruchem ręki. Kiedy ten podszedł, chwiejąc się i jęcząc, wyleczył jego ranę na szyi - dziurę wydłubaną ostrym dziobem.
- Dzięki - odpowiedział mężczyzna, grymas bólu na twarzy zastąpił szczerym uśmiechem.
- Nie ma sprawy - odparł Cass rozglądając się wokoło. Zachwiał się, ponieważ użycie magii kosztowało go sporo sił. Zwłaszcza to zaklęcie przeciw gromadzie ptaków.
- Ej, podejdźcie tu! - krzyknął drugi mężczyzna. Stał przy wózku zaprzężonym do konia. Jedną ręką drapał się po głowie, a drugą klepał po brzuchu. - Mam coś z oczami, czy wydaje mi się, że mieliśmy więcej jedzenia?
Cass podszedł i przystanął przy wózku mierząc wzrokiem ładunek.
- Faktycznie, wygląda, jakby coś nam zginęło.
- Wypadło nam po drodze?
- Nie, nie wydaje mi się. Zauważylibyśmy.
Stali zapatrzeni w zawartość bagażu.
Mężczyzna, ten, który jako pierwszy został zaatakowany przez ptaka, chrząknął znacząco, po czym powiedział:
- Wydawało mi się, że widziałem kogoś w lesie, za nami. Wtedy jak Cass tworzył zaklęcie.
- Kogo?
- Nie wiem kogo. Jakiegoś człowieka. Tak mi się wydaje...
- Na ile ci się zdaje, a na ile jesteś pewny? - spytał Cassmere przestępując z nogi na nogę - Nie mamy czasu, żeby uganiać się po lesie za zjawami, bez urazy...
Strażnik wzruszył ramionami.
- Widziałem ludzką sylwetkę między drzewami... Tak sądzę...


         Pęcherz Lin był pełen, a strach i złość tylko w niej rosły, co wcale nie pomagało w całej tej sytuacji. Podeszła do drzwi i pchnęła. Tak, zaryglowane.
- Hej, słyszycie mnie? - spytała w miarę głośno. - Muszę... muszę... no...
Wezbrał w niej jakiś nie do końca uzasadniony wstyd. To przez was, wszystko przez was. Przeklęła w myślach. Kopnęła drzwi i poszła do kąta, tam się załatwiła. Czuła się poniżona tym, że została tak brutalnie napadnięta w lesie i trzymana w zapyziałej spiżarni, bez możliwości skorzystania z toalety. Ciekawe co będzie dalej? Albo nie, nie jestem ciekawa. Miała ochotę kopnąć coś jeszcze, ale powstrzymała się i usiadła w kącie znajdującym się możliwie najdalej od drzwi. Objęła rękami kolana. Obok niej, na regale, leżało pieczywo zawinięte w szerokie, mięsiste liście, a także jakieś warzywa i orzechy, jednak Lin wcale nie była głodna. Wręcz przeciwnie, czuła się, jakby jej żołądek był ściśnięty i zwinięty w rulonik. Na twarz spadły jej ognistorude włosy, odgarnęła je ze złością uderzając ręką w chropowatą, kamienną ścianę. Obtarła sobie skórę na wierzchu prawej dłoni. Westchnęła głęboko, aby się uspokoić. W końcu po mnie przyjdą. Muszę albo uciec, albo się obronić.
          Mijały kolejne godziny, na dworze robiło się powoli ciemniej. Lin przeszukała całe pomieszczenie, ale nie znalazła nic, co mogłoby jej posłużyć jako broń. Wyczerpana i zła wróciła do swojego kąta. Gdy tak w nim siedziała, jej powieki stały się ciężkie, opadły na oczy. Przyniosło to ciemność i pustkę. Coś lepszego niż ta buda.
          Lin zasypiała. Ostatnią myślą, która przeszła jej przez głowę było to, że mogłaby spróbować rozebrać któryś regał i z jego części zdobyć coś do obrony. Ale sen przyszedł nagle i nie opuścił Lin aż do rana.
Wraz ze słońcem do spiżarni ktoś wszedł. Obudził Lin swoimi krokami. Był to jeden z jej porywaczy. Ten, który ją gonił. Poznała go po tych okropnych zębach.
- Wytrzymaj jeszcze trochę - uśmiechnął się do niej upiornie. Stał po jej prawej stronie, wpatrywał się w nią przez chwilę, a potem zabrał parę rzeczy z najbliższego regału i wyszedł zatrzaskując z hukiem drzwi.
           Lin, zziębnięta i skostniała, siedziała dalej w tej samej pozycji, w której spała. Widok tego okropnego mężczyzny nieco ją rozbudził. Czuła do niego niesamowitą odrazę, nie chciała, aby zbliżał się do niej. Mogłam go wytargać za te rzadkie włosy. Wybić mu te jego trzy ostatnie zęby. Pomyślała z pewną nutą radości. Czyli niedługo po mnie przyjdą. Przełknęła ślinę. Warto czekać? Gdyby mieli mnie teraz ot tak wypuścić, nie było by sensu, żeby mnie gonić, porywać i przetrzymywać. Ale zostaje mi tylko czekanie. Ogarnęła wzrokiem pomieszczenie z nadzieją, że jednak znajdzie tam coś do obrony, choćby ostry kawałek deski, jakiś pręt, albo odłamek skały. Ale nie było nic, nic, co mogłoby jej się przydać. Dziewczyna zmieniła pozycję, ukryła się za ostatnim regałem w trzecim rzędzie, usiadła i położyła sobie swoją torbę między nogami. Zaczęła zastanawiać się, jak jej się uda pokonać tamtych dwóch, albo ich spowolnić, żeby jej nie dogonili, o ile uda jej się uciec.
           Jej zamyślenie przerwał zgrzyt otwieranych drzwi. Już? Tak szybko? Zaczęła panikować. Między półkami zapełnionymi jedzeniem dostrzegła dwa duże buty kroczące wolno po kamiennej podłodze. Były czarne, ze skóry, trochę brudne od błota. Na ich pięty spadały nogawki burych spodni. To nie on.
           Nieznany mężczyzna, którego twarzy Lin nie mogła dostrzec, nerwowo wrzucał do jakiegoś wora najbliżej leżące pieczywo i mięso. Raczej nie przyszedł mnie uratować... To nie Cass... Jego ruchy były gwałtowne, zdawały się wskazywać na pośpiech. Za jego plecami były szeroko otwarte drzwi. O co chodzi? Lin, skulona, schowana za regałem, nie śmiała nawet drgnąć. Serce biło jej tak mocno, iż zdawało się jej, że jego uderzenia niosą się echem po całym pomieszczeniu. Ku jej uldze została jednak niezauważona. Po zapełnieniu wora, właściciel potężnych, czarnych butów wyszedł pospiesznym krokiem nie zamykając za sobą drzwi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz