sobota, 24 listopada 2012

Rozdział 2: Radosna nowina

        Lin siedziała sztywno, jak wmurowana. Spodziewała się chyba wszystkiego, ale nie czegoś takiego. Patrzy na mnie, powiedz coś!
Z największym trudem zmusiła się do uśmiechu.
- Naprawdę? - głos jej się załamał.
Powiedz, że żartujesz, proszę...
- Tak - Cass obserwował ją uważnie.
- Muszę powiedzieć, że mnie zaskoczyłeś - próbowała wybrnąć z niezręcznej sytuacji - Daj mi chwilę na ochłonięcie.
Chłopak zaśmiał się i skierował wzrok na krzaki owocowe parę metrów przed nimi.
- Wiem, ja sam jestem tym zaskoczony. Mam na myśli to, że chyba to do mnie jeszcze nie dotarło.
No co ty nie powiesz? Lin próbowała opanować dyszenie wywołane szybkim, desperackim biciem serca. Nie czuła się już jak we śnie. Tylko jak w koszmarze.
- Nazywa się Runa, jest siostrzenicą Sammuela - mówił Cass w dalszym ciągu patrząc przed siebie - Jest dobrą i zdolną dziewczyną, wszyscy wokoło stwierdzili, że pasujemy do siebie.
Lin wolno pokiwała głową próbując pozbierać myśli.
- I... kiedy ślub? - to pytanie ledwo przeszło jej przez gardło.
- Za jakiś czas. To wszystko zależy jeszcze od jednej rzeczy, o której później ci opowiem - spojrzał na przyjaciółkę - No co, nie pogratulujesz staremu kumplowi? - zaśmiał się dźwięcznie.
- Gratuluję! Gratuluję tobie i... twojej przyszłej żonie - odpowiedziała zmieszana Lin wymuszając kolejny uśmiech.
- Runa dołączy ze swoją matką wieczorem. Ja przyjechałem wcześniej, żeby mieć tu trochę czasu dla siebie, w spokoju. No i żeby z Tobą porozmawiać na osobności.
- Przyjadą tutaj?
- Pewnie! Ale czekaj... jest jeszcze taka jedna sprawa. Nie możesz o tym nikomu powiedzieć, nie ma potrzeby, żeby wszyscy od razu wiedzieli.
Lin skinęła głową. Starała się skupić na tym, co ma za chwilę usłyszeć, ale jej myśli krążyły bezustannie nad ślubem, niczym sępy nad padliną.
- Pojutrze rano wyjeżdżam. Ale tym razem to mi nie zabierze paru lat, daję słowo. Sammuel znowu ma problemy. Konkretniej znowu szykuje się mała wojna między nim a właścicielem miasteczka  Khanslar. Jak już mówiłem, jestem dłużnikiem Sammuela, więc pojadę mu pomóc. Będę głównym magikiem kierującym szturmem - w jego głosie wyraźnie zabrzmiała duma - A jak tylko wygramy, to wracam do Zieliska i urządzamy ślub.
- Świetnie - powiedziała Lin starając się, by zabrzmiało to szczerze - Tylko nie zgiń na tej wojnie, dobra?
- Bez obaw - Cass pstryknął ją palcami w nos. Jak za starych czasów.
- Swoją drogą... to straszne, nie uważasz? - ciągnął Cass - Kiedy demony nareszcie zostały wybite z lasów, prawie w całości, ludzie zaczęli walczyć między sobą. Jakby nie mogli znieść spokoju. Rwą się do walki jak...
Jak sępy do padliny.
- ...jak niegdyś demony na ludzkie mięso - skończył Cass z obrzydzeniem - Chodźmy, muszę sprawdzić, jak się ma mój koń.
- Idź, ja zaraz przyjdę - Lin uśmiechnęła się grzecznie klepiąc go lekko w ramię. Wróciła do domu, gdzie już w drzwiach westchnęła głośno. Matka siedziała na łóżku i czyściła szmatką swoje buty. Spojrzała na córkę z troską.
- Cassmere się żeni - Lin wyrzuciła to z siebie jednym tchem, podeszła do stołu i zaczęła zgarniać z niego okruchy chleba, który widocznie matka musiała przed chwilą jeść.
- Coś takiego! To już druga radosna nowina tego dnia!
Lin zacisnęła zęby.
- Z kim się żeni? - spytała matka dalej czyszcząc swoje buty.
- Z jakąś Runą. Przyjedzie dzisiaj wieczorem.
- A ty...?
- Co ja? Ja nic - odpowiedziała Lin tłumiąc gniew i szybko wyszła z domu. Przechodząc przez próg zdążyła jeszcze usłyszeć wołanie matki "Zaproś Cassmere'a na obiad do nas!".

          Powoli, nieubłaganie, zbliżał się wieczór. Cass siedział razem z Lin i jej matką przy stole w ich domu. Rozmawiali, jak gdyby nigdy nic, jednak Lin nie wiedziała gdzie ma podziać wzrok i myśli.
- Raz na tydzień przychodziłyśmy z Linette do twojego domu i sprzątałyśmy pajęczyny - oznajmiła wesoło matka.
- Bardzo dziękuję! Jeszcze właściwie tam nie byłem dzisiaj... a to tyle lat minęło - śmiał się w odpowiedzi Cass jedząc warzywną zupę.
Porcja Lin stała przed nią nietknięta.
- Czemu nie jesz, córcia?
- Jakoś mnie tak brzuch boli - odparła beznamiętnie Lin widząc kątem kąta, jak Cass uśmiecha się do niej porozumiewawczo maczając kawałek chleba w swojej misce.
Czas zdawał się płynąć coraz szybciej. Lin obserwowała jego upływ wlepiając wzrok w okno, które wkrótce, na noc, miało być zasłonięte grubymi, ciężkimi zasłonami uniemożliwiającymi owadom wlecenie do środka.
- Blada jesteś - powiedział z troską Cass i wyciągnął rękę. Dotknął palcami policzka Lin. Ona, zaskoczona, spojrzała na niego wyrywając się z roztargnienia.
- Nic mi nie jest - uśmiechnęła się wystarczająco przekonująco, by Cass wrócił do jedzenia swojej zupy. Opowiadał o tym, jak wyglądało jego życie w dużym, bogato urządzonym domu Sammuela. Szkolił młodszych magików a w wolnych chwilach zajmował się końmi. Tęsknił za Zieliskiem, lecz Sammuel gorąco nalegał, aby ten został jeszcze trochę.
- Mówił, że odziedziczyłem cały talent magiczny po ojcu - mówił chłopak wycierając dłonią usta po skończonym posiłku. Zerknął na okno i zamyślił się na chwilę - Zbliża się wieczór, niedługo przyjadą.
          Mogło jej się zdawać, ale Lin usłyszała nutę goryczy w jego głosie. Wiedziała jednak, że bez względu na wszystko nie potrafiłaby o to go zapytać. Sądziła też, że gdy Cass wreszcie wróci, ona stanie się najszczęśliwszą osobą na świecie. Tymczasem jego obecność wywołuje u niej smutek i rozczarowanie. Czuła się, jak gdyby wszystkie te lata przeczekała na marne. W miarę jak upływały, Lin, wracając wspomnieniami do Cassa, potrzebowała go i sądziła, że i on potrzebuje jej. Jednak zapomniała o tym, że być może on nie czuje do niej tego samego, co ona czuje do niego. Jako dzieci byli w końcu tylko przyjaciółmi. Najlepszymi, to prawda, ale tylko przyjaciółmi. Czy to te myśli sprawiały jej ból czy te dotyczące ślubu Cassa - sama już nie wiedziała. Chciała bardzo zrzucić na kogoś winę za to wszystko, aby poczuć się lepiej, jednak nie mogła tego zrobić i to dodatkowo ją denerwowało. Posprzątała po obiedzie w czasie gdy Cass rozmawiał o czymś z jej matką. Nie słuchała ich, była zbyt zajęta swoimi smutnymi spostrzeżeniami.
         Wieść samoczynnie rozniosła się po niewielkiej wiosce i niektórzy mieszkańcy zgromadzili się, by wspólnie pogratulować Cassmerowi. Na niebie zaświeciły pierwsze gwiazdy. Noc była ciepła, jednak rześka. Lin wyszła z domu kierując się w stronę, z której miała nadjechać przyszła żona Cassa. Rozglądała się, lecz nigdzie nie znalazła swojej matki. Szła za Cassem, który co dwa kroki zatrzymywał się, aby zamienić słowo z mieszkańcami Zieliska, których tak dawno nie widział.
Szła jak na ścięcie. Z każdą minutą czuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła, coraz wyżej.
          Z lasu wyjechały cztery konie. Na pierwszym i ostatnim siedzieli mężczyźni w średnim wieku, z bronią i bagażami. Zapewne eskorta. Na koniach jadących w środku jechały dwie kobiety.
Lin stała tuż za Cassem, nieco z boku. Wolała nie wiedzieć, jak w tamtej chwili wyglądała jej mina.
Konie zatrzymały się, a kobiety zsiadły z nich z gracją. Pierwsza była na oko koło pięćdziesiątki. Była wysoka i dosyć pulchna, z okrągłą, życzliwą twarzą. Miała na sobie bordową sukienkę i beżowy, długi płaszczyk. Jej córka była ubrana dokładnie tak samo, choć dodatkowo na szyi miała drewniany wisiorek przedstawiający motyla. Cass podbiegł do niej i, jakby pospiesznie, przytulił ją. Ona pocałowała go w policzek, co, niestety, nie umknęło uwadze Lin.
         Panna, razem ze swoim przyszłym mężem, podeszła do rudej dziewczyny. Była niewiele niższa od Cassa, miała nieprzeciętną, ładną twarz z dobrze zarysowanymi kośćmi policzkowymi i lekko zadartym nosem. Miała duże, ciemnoszare oczy. Uśmiechała się przyjaźnie. Jej bujne, długie, blond loki były spięte po bokach brązowymi klamrami, opadały częściowo na odsłonięte ramiona.
- Jesteś Linette, tak? - spytała Runa uśmiechając się jeszcze szerzej. Wyciągnęła rękę.
O ile dotąd Lin czuła smutek i złość, to teraz poczuła się niesamowicie zrezygnowana. Uroda tej uroczej blondynki pogłębiła ją do reszty. Gwoździem do trumny było też to, że Runa faktycznie wyglądała na porządną, dobrą dziewczynę.
Lin kiwnęła głową i niepewnie potrząsnęła dłoń Runy.
- Dobrze, że wreszcie możemy się poznać, Cassmere często o tobie wspominał - jej długie loki zafalowały na lekkim wietrze. Lin w tym czasie spojrzała na Cassa, który stał przy swojej przyszłej żonie i dosyć niezręcznie obejmował ją z tyłu jedną ręką. Zdawał się patrzeć pustym wzrokiem gdzieś w przestrzeń. Czy naprawdę tak wygląda zakochany facet?
A może na siłę próbuję udowodnić sobie, że on wcale nie chce się z nią żenić?
- Zjemy coś? - spytała Runa zwracając się do Cassa.
         Powędrowali na tyły pobliskiego domu, gdzie było palenisko i parę kamiennych ławeczek wokół niego. Usiedli tam w kolejności matka Runy, Runa, Cassmere, Linette. Po chwili dołączyła również matka Lin, która grzecznie przedstawiła się gościom i zaczęła częstować wszystkich suszonym mięsem. Usiadła obok swojej córki. Parę metrów dalej rozłożyła się na trawie para mężczyzn, którzy ochraniali kobiety podczas drogi. Siedzieli teraz i opowiadali sobie coś wesoło się śmiejąc.
         Cass rozpalił ognisko. Wystarczyło mu do tego parę sekund skupienia, magia zrobiła swoje. Płomień był koloru błękitnego i nie parzył, był wręcz zimny, lecz dawał dużo światła. Matka Lin zatarła ręce i poszła do domu, by po chwili wrócić z talerzykami i chlebem posmarowanym masą poziomkową. W tym czasie Lin siedziała zrezygnowana obok Cassa i co jakiś czas niezręcznie uśmiechała się do matki Runy, którą miała akurat na widoku.
- Poważnie zastanawiamy się nad tym, żeby tu urządzić ślub i tu zamieszkać. Właśnie dlatego przyjechałyśmy - mówiła Runa.
Świetnie. Może wprowadzicie się tuż naprzeciwko mojego okna?
- Domki są tu dosyć małe, ale zawsze można by zmienić to czy owo, dobudować ze dwa pokoje. Jak myślisz, Cassmere?
Cass spojrzał na nią rozkojarzony i pokiwał głową. Pocałowała go w policzek. Znowu.
- Bardzo tu cicho i spokojnie, nie to, co w mieście, bo tam tylko pogawędki, zakupy, przyjezdni - przemówiła matka Runy poprawiając włosy.
- To może się zamienimy? Ja z chęcią posmakowałabym życia w mieście - zaśmiała się grzecznie mama Lin.
Kiedy wszyscy skończyli jeść nastała chwila ciszy, która była krępująca, ale tylko dla Lin, ponieważ inni wpatrywali się w gwiazdy. Runa zaczęła wskazywać palcem jakieś konstelacje i rysować coś palcem po niebie. Cass uśmiechał się do wszystkich po kolei, ale był jakiś nieswój.
         Lin nie mogła już znieść tej całej sytuacji. Wstała i zebrała wszystkie brudne talerzyki.
- Zaraz wracam. Tylko je umyję - powiedziała uprzejmie i odeszła do strumyka, znajdującego się niemalże na drugim końcu wioski. Mogła skorzystać z zapasów wody w domu, jednak miała ochotę iść na trochę dłuższy spacer.
         Woda skrzyła się w świetle gwiazd. Lin kucnęła i włożyła talerzyki do płytkiego strumyka.
Biorą ślub i chcą tu zamieszkać, tak? Tuż pod moim nosem. To na pewno na złość. To ta Runa robi mi na złość. Od razu zganiła się za te myśli. Runa była dobrą dziewczyną. Była dla niej życzliwa. I chyba to w tym wszystkim było najgorsze. Lin nie mogła nic jej zarzucić. Czuła się gorsza, odepchnięta. Tak, jakby ktoś zabrał jej skarb sprzed nosa, ale nie był nawet tego świadomy, a byłoby niegrzecznie mu to wyjaśniać.
         Lin wyobraziła sobie Cassa i Runę razem, przed jednym z kamiennych domów w Zielisku. Stali obok siebie i uśmiechali się. Patrzyli na dwójkę małych dzieci biegających wokoło. Ślicznych dzieci z blond lokami.
Ta wizja zraniła serce Lin w pewien szczególny sposób. Nie mogła już opanować emocji nagromadzonych w ciągu całego dnia, i, dalej kucając nad strumykiem, ukryła twarz w dłoniach i zaniosła się płaczem. Mijały minuty, i choć wiedziała, że powinna już wracać do ogniska, łzy nie chciały przestać płynąć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz