środa, 19 grudnia 2012

Rozdział 4: Potrzask

           Promienie słońca przedzierały się przez gęste korony drzew, rzucając na wyboistą drogę tysiące tańczących cieni. Cass rozmawiał o czymś z jednym z mężczyzn, a Lin patrzyła na nich z daleka. Skradała się dość szybko od drzewa do drzewa utrzymując się  w odległości parudziesięciu metrów.  Obserwowała Cassmere'a z lubością, ale co chwilę rozglądała się wokół siebie pozostając czujną. Miała na sobie jasnobrązową koszulę i dosyć sztywne, zielone spodnie, których nogawki podwinęła sobie aż do kolan. Idealnie stapiam się z otoczeniem - zachichotała w duchu. Przez ramię miała przełożoną torbę, a włosy upięła luźno z tyłu głowy.
         Dzień był pogodny i wszystko zapowiadało się być tak, jak Lin sobie zaplanowała. Kiedy nagle jej koncentrację zaburzył pisk. Odwróciła się w stronę, z którego pochodził i zobaczyła niedużego, czarnego jak noc ptaka, który siedział na gałęzi nad nią. Przypatrywał się jej swoimi malutkimi oczami i kłapał ogromnym, twardym i zakrzywionym dziobem. Ptak nie wyglądał przyjaźnie i Lin nie zdziwiła się nawet, kiedy ją zaatakował. Zaczął pikować w dół z krzykiem, jednak rudowłosa w porę rzuciła się w bok lądując na mchu. Zwierzę w ostatniej chwili zahamowało tuż nad ziemią i bijąc mocno skrzydłami poleciało przed siebie. Lin, na kuckach, wychyliła się zza drzewa i zobaczyła, że ptak zaatakował jednego z mężczyzn podróżujących z Cassem. Wbił mu swój dziób w szyję z prawej strony odrywając kawałek miejsca. Kiedy dziewczyna patrzyła ze strachem na krzyczącego, machającego rękoma strażnika, usłyszała szelest, który po kilkunastu sekundach zmienił się w dźwięk łopotania skrzydłami przez większą ilość ptaków. W tym samym czasie Cass dobył swojego krótkiego miecza i uderzył nim ptaka, który właśnie próbował podziobać na śmierć jego towarzysza.
         Po tym, co Lin zobaczyła, wbiła się plecami w drzewo starając się ukryć przed wzrokiem kilkudziesięciu wielkich, czarnych ptaków. Bez wątpienia było to stado złożone w większości z osobników dorosłych, a tamten to musiało być dziecko - pomyślała Lin z przerażeniem.
         Gromada opierzonych stworów minęła ją i leciała wprost na Cassa, który, nie czekając, zsiadł z konia i nakrył się swoją długą peleryną, a jego kompani dobyli broni. Stado nie atakowało jedną grupą. Po parę osobników nagle pikowało w dół, a po nich parę następnych. Niebo w tamtym miejscu zrobiło się czarne, przesłonięte ptakami niczym wielką, czarną zasłoną. Cass bez wątpienia pracował nad jakimś rażącym zaklęciem, które skutecznie odstraszyłoby ptaszyska, jednak Lin nie mogła dokładnie zobaczyć z tak dużej odległości, co się dzieje. Stała jak wryta nie wiedząc, co ma zrobić. Martwiła się o to, czy jej przyjaciel wyjdzie z tego cało. A zapomniała o tym, aby martwić się o siebie.
         Między Lin a grupą Cassa rozciągała się zalesiona przestrzeń około czterdziestu metrów. Mniej więcej w jej połowie zza drzewa wyszedł niespodziewanie człowiek. Lin zauważyła go dopiero po chwili, gdyż była zbyt skupiona na obserwowaniu walki z ptakami. Mężczyzna był dosyć potężnie zbudowany, łysy; twarz miał pulchną, a ubrania luźne i brudne. Głowę miał skręconą w stronę Lin i patrzył prosto na nią. Kiedy dojrzała grubą, drewnianą pałkę w jego prawej dłoni, poczuła nagłą falę strachu. Coś tu jest nie tak. Przełknęła ślinę. Rzuciła się do ucieczki w tym samym momencie, w którym on ruszył z miejsca. Odwróciła się i zaczęła slalom wśród mchów i krzaków, klnąc w myślach. Wiedziała, że oddalanie się od Cassa i zapuszczanie w las było bardzo głupie, jednak nie mogła też biec w drugą stronę. Zdecydowała, że zaraz skręci w prawo, a potem, jak tylko zgubi podejrzanego mężczyznę, wróci w stronę przyjaciela. Biegła tak szybko, jak pozwalało jej na to podszycie lasu. Co chwila oglądała się za siebie. Mężczyzna gonił ją dysząc ciężko, był blisko, w dłoni dalej dzierżył drewnianą pałkę. Odwracając się po raz kolejny, dostrzegła wielkie krople potu na jego twarzy i jego zęby, a przynajmniej to, co z nich zostało. Był odrażający w każdym calu. Kiedy Lin z powrotem zwróciła wzrok przed siebie, tuż przed sobą zobaczyła drugiego mężczyznę, który był niemal kopią tego, który ją gonił. Bliźniacy? Nie mogła zmienić kierunku biegu ani zahamować, było za późno. Poczuła tępy ból, spowodowany uderzeniem drewnianą pałką w przód głowy, a przed jej oczami rozlała się ciemność.


         Lin obudziła się w ciemnym, ciasnym pomieszczeniu, które musiało być jednym z pokoi starego, kamiennego domu. Nie był to jednak zwyczajny pokój, lecz spiżarnia, a dla Lin - więzienie. Klaustrofobiczne pomieszczenie z poustawianymi stalowymi regałami w trzech rzędach, na których stały różnego rodzaju słoje i pozawijane jedzenie, a także trochę jakichś gratów. Jedyne okienko było długie i bardzo wąskie, tuż pod sufitem. Nawet głowa mi przez nie nie przejdzie. Naprzeciw Lin były grube, drewniane drzwi. Zamknięte.
         W pomieszczeniu było chłodno, lecz stosunkowo sucho. Kamienne ściany wyglądały tak, iż można było przypuszczać, że w ciągu góra paru lat się rozsypią. Dziewczyna pobieżnie zbadała je dłońmi, jednak nie znalazła żadnego sposobu, aby jakoś wydostać się z celi. Serce łomotało jej w panice, czuła zimny kamień pod palcami i słyszała odgłosy lasu, przedostające się do środka przez okienko. Kiedy sprawdziła już wszystkie ściany, zaczęła przyglądać się regałom. Na jednym z nich znalazła swoją skórzaną torbę, jednak z jej zawartości pozostały jedynie ubrania. Mężczyźni, którzy ją tu przywlekli, na pewno zabrali jej jedzenie i dołączyli do swoich zapasów.
          Mogę tu siedzieć i obżerać się do woli, zakładając, że tamci po mnie nie przyjdą. Ale przyjdą, nie? W końcu po coś mnie tu przytargali... Lin, trzymając kurczowo swoją torbę, usiadła pod ścianą w kącie. Czuła się jak króliczek uwięziony w norze lisów, z małą szansą na ucieczkę, a dużą na zostanie skonsumowanym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz