środa, 27 lutego 2013

Rozdział 9: Cel

         Dzień zbliżał się ku końcowi, a przy świetle zachodzącego słońca Lin coś zauważyła. Wcześniej wszystko wyglądało dla niej tak samo, las był po prostu lasem i niczym więcej, każde drzewo - kopią innego. Jednak w miarę monotonnego marszu dziewczyna zaczęła dostrzegać więcej wokoło siebie. Zaczęła bardziej przyglądać się otaczającym ją krzewom, głazom i pniom, odróżniała je od siebie i w każdym dostrzegała coś wyjątkowego. A może po prostu było to efektem tego, że próbowała odegnać swoje myśli od tępego bólu pleców i rąk, który, choć znacznie łagodniejszy, dalej był odczuwalny. Nie narzekała jednak i dopiero po pytaniu Brana, odpowiedziała:
- Dalej boli. Ale już mniej.
- Mogę zmienić ci liście pod bandażami - zaproponował mężczyzna przystając.
Lin pokręciła głową.
- Nie trzeba, dzięki.
Nie wspomniała też o tym, że bolą ją nogi od chodzenia, to nie było ważne.
         Na niebie, tak jak zawsze, wisiały dwa księżyce, piękne rogale oświetlające głęboki mrok lasu i wpuszczające lekkie, bladoniebieskie światło pomiędzy pnie drzew rozpraszając ich cienie. Miejsce odpoczynku było już gotowe. Kapa rozwieszona na gałęziach, a pod nią duży koc i ognisko obok. Ciepłe powietrze stało w miejscu, nie poruszył nim żaden wiatr. Lin i Bran jedli kolację złożoną ze, starego już, pieczywa posypanego przyprawą i posmarowanego musem owocowym, który należało szybko skonsumować, zanim całkiem się zepsuje. Posiłek dopełniła woda z bukłaka, którą Lin połykała wielkimi chaustami. Bran upewnił się, że ognisko jest zabezpieczone, po czym położył się na plecach podkładając złożone ręce pod głowę. Być może chciał popatrzeć na rozgwieżdżone niebo, ale widok zasłaniała mu wisząca płachta.
         Lin oparła się plecami o pień drzewa i poczuła falę bólu, która przebiegła od kości ogonowej po kark. Zadrżała. Bran, zauważywszy to, bez większego namysłu zdjął z siebie skórzaną kamizelkę i rzucił ją Lin.
- Ah, to niepotrzebne. Bierz ją z powrotem - odparła zakłopotana.
- Daj spokój, mi jest gorąco - odparł mężczyzna i wrócił do poprzedniej, leżącej pozycji.
- Mi też, to tylko plecy... nie powinnam się opierać o drzewo - odrzuciła mu kamizelkę.
Wzruszył ramionami, po czym niezdarnie złożył ubranie i wetknął sobie pod głowę. Lin położyła się obok niego na boku, twarzą w stronę drzewa i zamknęła oczy w oczekiwaniu na sen.

          Kolejny dzień zaczął się od suszonego mięsa i dalszego marszu. W Lin wstąpiły nowe siły, które nadeszły wraz ze świadomością, że cel wędrówki jest już bardzo blisko. Trzymała się teraz obok Brana, nie szli gęsiego, lecz ramię w ramię. (Choć wciąż to on prowadził.)
- Cżesto spotykasz w lesie wilki? - spytała Lin rozpuszczając swoje skołtunione włosy.
- Raczej rzadko, zazwyczaj boją się ludzi.
- Mama opowiadała mi o wilkach, jak byłam mała. Inaczej je sobie wyobrażałam...
- Kiedyś były ogromne i potężne. Teraz to zwyczajne, leśne zwierzaki.
- Ewolucja zawiodła?
- Świat się zmienia - Bran wzruszył ramionami - Nie wiem od czego to zależy, nie znam się na tym. Interesują mnie fakty. Były demony - nie ma demonów. Teraźniejszośc mi pasuje.
         Lin wydała z siebie pomruk oznaczający zrozumienie i zaczęła przeczesywać swoje włosy palcami. Od czasu kiedy opuściła Zielisko, nie widziała żadnych niezwykłych zwierząt. Jedynie ptaki, wilki i parę zajęcy w oddali. Bran miał rację, świat się zmieniał. Ludzie rozmnażali się i  rozbudowywali swoje królestwo coraz dalej. Nie musieili już się lękać demonów czających się w lesie, i, nie mając godnych siebie przeciwników, w swej chciwości, zaczęli zwracać się przeciwko sobie. Tak jak mówił Cass.
- Chyba widzę szlak... - powiedział Bran i zwolnił. Przedarł się przez parę krzewów i stanął, ukryty za drzewem. Lin została za nim, również niewidoczna dla oczu ludzi będących na środku udeptanej drogi. Stał tam niewielki wóz zaprzęrzony przez sześcionogie osły. Kierowała nimi pulchna, starsza kobieta siedząca na obitym skórą siedzeniu wątpliwie odpowiadającemu jej wadze i rozmiarom. Kobieta ta była ubrana w purpurowy płaszcz, jej siwe włosy były misternie upiete klamrami na czubku głowy, a powieki miała z przesadą pomalowane na czerwono. Stała i słuchała żywo gestykulującego i krzyczącego na nią młodzieńca. Ten trzymał nóż i groźnie nim machał.
- Ostatni raz mówię, złaź, babo, i oddaj mi swój bagaż!
- Daj spokój, synku, daj mi przejechać, a zapomnę o sprawie - odpowiedziała ze spokojem kobieta, jej głos był jednak za cichy, aby przebić się przez wrzaski.
- Jeszcze jedno słowo, a będę musiał użyć siły! - krzyknął chłopak zbliżając się do staruszki z nożem.
Lin spojrzała z wyrzutem na Brana, który przyglądał się sytuacji tak, jakby oglądał walkę dwóch mrówek o ziarnko.
- Co? - mruknął.
- Nic nie zrobisz?
- A co mam zrobić? To nie moja sprawa.
- Mi pomogłeś - odparła twardo Lin nie odrywając wzroku od towarzysza.
Bran przewrócił oczami i z ponurą, znudzoną wręcz miną, wyszedł zza krzaków. Skierował kroki ku młodzieńcowi z nożem, który zamarł i zbladł, dostrzegając dobrze zbudowanego, silnego mężczyznę idącego w jego kierunku.
- Jak chcesz przeprowadzić udany napad, to musisz jeszcze dużo poćwiczyć - Bran z westchnieniem wyjął nóż z ręki chłopaka i spojrzał na niego wyczekująco. Tamten nie odpowiedział, tylko od razu uciekł w drugą stronę.
Lin wyszła z kryjówki i grzecznie przywitała się ze staruszką.
- Dziękuję za pomoc. Jeżeli wybieracie się do Khanslar, to chętnie bym was zabrała, ale sami widzicie, że nie mam tyle miejsca - rzekła kobieta wskazując ręką na piętrzące się na wózku torby.
- Pójdziemy pieszo - odpowiedział Bran z wymuszonym uśmiechem i ustąpił jej miejsca, aby bez problemu mogła jechać dalej. Starsza pani pokiwała im pulchną dłonią na pożegnanie i ponagliła swoje osiołki. Po paru chwilach była już daleko, a jej oddalaniu się towarzyszył cichnący stukot drewnianych kół o drobne kamyki na drodze.
- Jesteśmy już blisko, nie? - upewniła się Lin.
- Tak.
       Resztę drogi spędzili w ciszy. Szli szlakiem nie spotykając nikogo więcej, nie licząc stada seledynowo niebieskich ptaszków gwiżdżacych wesoło. Kiedy słońce zaczęło się powoli zniżać, w oddali oczom Lin i Brana ukazał się wysoki, kamienny mur otaczający miasteczko. Zatrzymali się.
- Lepiej tutaj się pożegnajmy - powiedział Bran zakładając ręce na piersi i uśmiechając się słabo.
Ognistowłosa pokiwała głową i, po chwili ciszy, zmieszana wykrztusiła:
- Nie wiem jak mam ci za wszystko podziękować.
- Ee, to drobiazg!
- Życz mi powodzenia - mruknęła przełykając ślinę.
- Powodzenia - Bran objął ją szybko i delikatnie, tak, jakby był to jego obowiązek, z którym nie czuje się dostatecznie pewnie.
        Lin uśmiechnęła się do niego po raz ostatni i powędrowała w stronę muru, zostawiając swojego wybawcę za sobą. Nie oglądała się za siebie. Była zdecydowała, wiedziała, co musi zrobić, i że jest to jedyne, warte poświęcenia wyjście. Była jednak przerażona i zestresowana wszystkim tym, co ją spotkało i tym, co miało dopiero nadejść. Mimo to postanowiła nieuzewnętrzniać swoich obaw i zdeterminowana, z wysoko podniesionym czołem, wkroczyła do Khanslar.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz