niedziela, 31 marca 2013

Rozdział 12: Zdarzenia jednej nocy


         Po niebie sunęły wolno chmury zasłaniające gwiazdy i księżyce. Ledwo zapadł zmrok, na murach miasteczka pojawiło się paru strażników z pochodniami, którzy patrolowali teren z wysoka. Pod osłoną nocy z lasu wybiegł Cass. Ciemną pelerynę miał zapiętą na piersi, kaptur narzucony na głowę, w dłoniach trzymał sznur zakończony metalowym hakiem. Poczekał, aż najbliższy strażnik się oddali, po czym zgarbiony podbiegł do muru i zarzucił linę. Hak zatrzymał się w szczelinie. Nie czekając ani chwili, Cass zaczął się wpinać, blokując sobie łokcie i kolana, twardo opierał stopy na pionowej powierzchni. Wdrapał się szybko i w momencie, w którym miał przygotować sobie drogę do zejścia, został zauważony. Zaklął w myślach. Jeden ze strażników krzyczał coś i biegł w jego stronę. Nie było czasu na mocowanie haka. Chłopak usłyszał świst, zaraz przy swoim prawym uchu. To strzała przeleciała mu tuż nad barkiem. Nie czekając na następną, chwycił się muru i opuścił swoje ciało w dół, po stronie miasteczka. Kiedy skoczył, ledwo udało mu się złapać równowagę i usłyszał chrzęst w lewej kostce, jednak zignorował to i zaczął biec, byle by tylko zagłębić się w labirynt uliczek Khanslar. Do pojedynczego strażnika dołączyli kolejni, ich głosy i nawoływania nakładały się na siebie, już schodzili z muru, już podążali śladem intruza.
         Cassmere biegł, wciąż nieco zgarbiony, próbując odnaleźć się pośród szeregów domów. Za sobą słyszał tupot stóp, przynajmniej paru osób. Wciągał powietrze nosem, wypuszczał ustami. Przebiegł przez skraj głównego placu, który teraz był pogrążony w ciszy i świecił pustkami, i minął parę drewnianych chatek. Skręcił ostro w bok w wąską uliczkę, za sobą dalej słyszał strażników. Zgubić ich, nie znając dokładnego planu miasteczka, było trudnym zadaniem. Znowu zrobił ostry skręt i naprzeciwko, parenaście metrów dalej, ujrzał kolejnych strażników z pochodniami odznaczającymi się ciepłym blaskiem w ciemności.

         Lin pływała brzuchem do góry po ciemnej wodzie rozciągającej się w nieskończoność w każdą stronę, po horyzont. Przed oczami przelatywały jej skrawki wydarzeń, obrazy z jej własnego życia. Pędziły tak szybko, jeden po drugim, że nie potrafiła ich rozróżnić. Usłyszała głos, odległy i rozmyty. Był naglący i wzbudził jej ciekawość, co spowodowało, że jej ciało zaczęło się unosić w górę. Ciemne odmęty wody zaczęły się rozpływać w ciemności. I znowu głos. Wydawał się znajomy. Lin zmusiła się, aby lekko podnieść powieki, lecz widziała jedynie gęstą czerń.
- Lin, czy ty mnie w ogóle słyszysz? - Głos nabrał wyraźnej formy, rozpoznała go. To Cass. Cass mi się śni. Co za miły sen…
- Lin, obudź się wreszcie!
Otworzyła szeroko oczy i wbiła wzrok w ciemność, uniosła głowę. Za kratami, w lewej celi, zobaczyła ludzką sylwetkę. To był Cass, tyle że bardzo rozczochrany i z obitą twarzą. Lin momentalnie zerwała się z łóżka i przylgnęła do krat myśląc nad tym, co właściwie powinna powiedzieć. Nie ma co mówić. Powinnam płakać. Przegraliśmy.
- Nic nie mów. Przepraszam, przeze mnie ty i Sammueal przegraliście… Jestem taka głupia…
Wyglądało na to, że Cass chciał zaprzeczyć, ale nie zrobił tego, spojrzał z lekkim niepokojem na Brzuchacza, który siedział teraz rozwalony na swoim krześle.
- Przepraszam, Cass… - wzrok dziewczyny przyzwyczaił się do ciemności i lepiej dostrzegła sińce na twarzy przyjaciela – Co oni…? Bili cię?
- Ta, małe przesłuchanie – szeptał blondyn – To nic takiego. Gorzej będzie, jeśli złapią mnie drugi raz.
- Drugi raz? Co masz na myśli?
- Ej, macie być cicho! Przecież słyszę, że gadacie – huknął Brzuchacz waląc pięścią w stolik– Pogaduszki zostawcie sobie na kiedy indziej, dobra? – był wyraźnie zmęczony i nie w sosie.
         Lin dalej ze zdziwieniem wyczekiwała odpowiedzi od Cassa, ale ten odsunął się od krati usiadł na swoim posłaniu. Założył sobie nogę na nogę i bardzo dyskretnym ruchem sięgnął do swojego prawego buta. Z malutkiej dziurki w podeszwie wyciągnął jakiś drobiazg.
- Czy mógłbym dostać tylko trochę wody? – poprosił uniżenie.
- Mógłbyś – strażnik przeczesał palcami gęstą brodę i chwycił do ręki swój kubek stojący na stoliku – Ale umowa jest taka, że jak się napijesz, to kładziecie się i jesteście cicho – wstał i ruszył w stronę celi Cassa – Powinienem teraz spać sobie we własnym łóżku – burknął do siebie pod nosem.
         Chłopak również wstał i podszedł do krat, po których drugiej stronie stał Brzuchacz wyciągając do niego swoją pomarszczoną, owłosioną rękę z kubkiem. Cass też sięgnął dłonią, ale nie po to, aby odebrać wodę. Wbił swój mały, tajemniczy drobiazg w najdalszy punkt ciała strażnika, który mógł dosięgnąć, a było nim przedramię. Brzuchacz głośno zaklął i wyjął ze swojej ręki centymetrowy kolec. Krew zaczęła kapać na podłogę. Lin patrzyła na wszystko siedząc nieruchomo na sianie, ledwo nadążała za tempem wydarzeń, była zaskoczona i jeszcze nie do końca rozbudzona.
- Ty mały gnoju – wyrzucił z siebie Brzuchacz i w pośpiechu zaczął otwierać zamek celi.
W tym samym czasie Cass oderwał ze swojej peleryny podłużny kawałek materiału i wystawił go za kraty, tak daleko jak mógł. Potem zamknął oczy i zesztywniał, żaden mięsień mu nie drgnął. Ustabilizował oddech, a na jego czoło wystąpiły krople potu. Materiał zaczął owijać się na wysokości kostek strażnika, który był zbyt zajęty otwieraniem zamka, aby to zauważyć. Po chwili drzwi stanęły otworem i dopiero wtedy Brzuchacz spojrzał w dół. Tę właśnie sekundę wykorzystał Cass, rzucił się na mężczyznę, jedną dłonią złapał skrawek materiału i ciągnął w tył, drugą objął nogi strażnika. Ten zdążył jedynie wydać z siebie jęk i złapać chłopaka za czuprynę. Przewrócił się, głowa głucho łupnęła o posadzkę. Brzuchacz leżał bez ruchu, w dłoni została mu kępka blond włosów.
         Lin z podziwem spojrzała na swojego przyjaciela, wstała i oparła ręce o kraty.
- Uff – westchnął ciężko Cass drapiąc się po głowie – mamy szczęście, wszystko poszło tak, jak to zaplanowałem.
- Zaplanowałeś? To znaczy, że specjalnie dałeś się złapać?!
- Pewnie!
- Jesteś szalony – zaśmiała się Lin – Nie wierzę, że to się udało.
- To uwierz – Cass podszedł do drzwi jej celi i zaczął szarpać się z zamkiem. Trwało to chwilę, aż się poddał. – Wiesz co, Lin, możesz lepiej zostań tutaj, będziesz bezpieczniejsza, bo w trakcie walki nikt już nie dba o więźniów zamkniętych w celi – schylił się, wyjął duży nóż zza pasa Brzuchacza i podał go Lin przez kraty – W razie czego, nie wahaj się żeby go użyć. Najlepiej celuj pod żebra, w brzuch, w szyję, okey?
- Zostawiasz mnie? – Lin z niedowierzaniem wzięła nóż do ręki.
- Wrócę tak szybko jak będę mógł, spokojnie. Sammuel czeka już ze swoimi ludźmi pod bramą Khanslar. Zaraz się zacznie… jestem tam teraz potrzebny. Wrócę po ciebie – uśmiechnął się do niej i, gdyby mógł, pewnie by ją jeszcze lekko szturchnął albo zmierzwił jej włosy. Zawahał się przez sekundę, a potem wybiegł z pomieszczenia, zostawiając za sobą przymknięte drzwi. Lin została sama, nie licząc nieprzytomnego Brzuchacza. Co, jeśli zaraz się ocknie? Co niby mam wtedy zrobić? Cass, ty wariacie… oboje jesteśmy głupi. Uklękła i przełożyła obie dłonie przez kraty sięgając zamka. Usłyszała parę jęków i łomotów dobiegających z korytarza. Cass oczyszcza sobie drogę ze strażników. Lekko uśmiechnęła się w duchu, a po tym całą swoją uwagę skupiła na zamku. Grzebiąc w nim palcami, zamknęła oczy i odetchnęła głęboko, wolno. Przez parę pierwszych minut szarpała się na oślep, jak dziecko z zabawką dla dorosłych. Zaczęła się denerwować, zacisnęła mocno zęby, ściągnęła wargi. Jej palce natrafiły na małą, metalową wypustkę. Próbowała ją przesunąć i odnaleźć jakiś sens, jakiś schemat w swoich ruchach. Zamek celi okazał się być swojego rodzaju układanką, albo raczej labiryntem. Lin powoli zaczynała go rozgryzać, a przynajmniej tak jej się wydawało. Metodą prób i błędów prowadziła wypustkę, aż w końcu usłyszała cichy zgrzyt. Och, cóż to był za przyjemny dźwięk. Ognistowłosa otworzyła oczy i pchnęła drzwi. Stanęły otworem. Ile czasu na to zmarnowałam? Spojrzała na nieruchomego strażnika. Ścisnęła mocno nóż i wyszła. Ominęła Brzuchacza i zapuściła żurawia, aby zobaczyć wąski, ciemny korytarz. Pusto. Wybiegła i po chwili marszu zauważyła strażnika z łukiem na plecach. Leżał na posadzce, a jego szyja była skręcona pod nienaturalnym kątem. Cass to zrobił? Lin szybko otrząsnęła się z tej myśli i opanowując niepokój pobiegła dalej. Nie zwolniła na zakręcie i czołowo zderzyła się z kimś.
- Heh, widzę, że to twoje wpadanie na mnie, to już jakiś nawyk – to był Bran.
Zaskoczona Lin cofnęła się o krok mocno ściskając w dłoni nóż. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Bran był ostatnią osobą, jakiej się spodziewała. Wyglądał dokładnie tak, jak wtedy, kiedy widziała go po raz ostatni. Patrzyła z konsternacją prosto w jego szaro-niebieskie oczy.
- Słuchaj, biorąc pod uwagę całą tą sytuację, pomyślałem tylko, że mógłbym teraz jakoś pomóc – zaczął się tłumaczyć – Bo widzisz, zrobiłem to, co zrobiłem, bo dwa lata temu zostałem wyrzucony z tego miasteczka. Zabrali mi wszystko co miałem i byłem zmuszony, żeby…
- Przestań – warknęła Lin – Nie chcę tego słuchać. Nie chcę cię nawet widzieć – ściskała rękojeść noża tak mocno, że aż czuła ból w palcach – Nie ma wytłumaczenia na to, co zrobiłeś. Jesteś zwykłym tchórzem.
         Bran patrzył na nią, trochę ze zmieszaniem, trochę ze smutkiem, co wyjątkowo nie współgrało z jego zwyczajnym wyglądem silnego, twardego mężczyzny.
- Powiedz mi tylko jedno... Dlaczego byłeś dla mnie taki dobry, kiedy szliśmy do Khanslar? Chciałeś zdobyć moje pełne zaufanie, czy po prostu próbowałeś uciszyć wyrzuty sumienia? – Lin wypluwała z siebie te słowa jak truciznę. Nie była w stanie zrobić Branowi krzywdy przy pomocy noża, ale jej nienawiść nie zelżała od czasu, kiedy  tamten ją zdradził.
Chwila wibrującej emocjami ciszy, jaka nastała po tym pytaniu, została szybko przerwana przez ognistowłosą.
Tchórz.
- Nieważne, nie chcę cię więcej oglądać, ani teraz, ani nigdy – po tych słowach kopnęła Brana kolanem w krok. Brana zabolało tak, że zgięty w pół osunął się na kolana. I dobrze. Chciała mu jedynie jasno dać do zrozumienia, żeby za nią nie szedł. Kopnięcie w piszczel mogłoby być niewystarczające. Lin szybkim krokiem poszła dalej, przez wąski, prawie całkowicie pozbawiony okien, kamienny korytarz, zostawiając za sobą skulonego na posadzce Brana.
Nie oglądała się za siebie i choć nie poczuła żadnej szczególnej satysfakcji po tym, co zrobiła, to nie czuła też żalu ani współczucia. Zasłużył na to.

2 komentarze: